sobota, 31 maja 2014

Bałkany 2014 - Dzień 7 - Z Albanii do Grecji... - Gjirokastra, Wąwóz Vikos

Pomimo krótkiego snu wstajemy wcześniej - dziś znów szmat drogi do przejechania, no i granica przed nami. Ale jeszcze kilka atrakcji w samej Albanii. Ruszamy w głąb lądu, najpierw przepiękną równiną widoczną na zdjęciach poniżej, a potem przez góry by wyjechać po ich drugiej stronie do kolejnej doliny, w której znajduje sie Gjirokastra. Ale wcześniej - ponieważ jest przy samej drodze - zahaczamy o wioskę Mesopotam, gdzie znajduje sie niestety niszczejąca ruina przepięknego kościoła bizantyjskiego. Budowla jest zamknięta i nie ma do niej żadnych znaków, ale pomaga nam przewodnik, w którym jest zdjęcie i pasterz wskazuję drogę. W zasadzie to prowadzi nas i otwiera bramę, wprowadzając na teren kościoła (i okolicę cmentarza) całkiem pokaźne stado swoich owiec, kóz i jedną krowę. Kościół robi duże wrażenie i - to właśnie specyfika Albanii - stoi opuszczony. W państwach zachodnich na pewno stałby się atrakcją turystyczną, tutaj powoli niszczeje wśród owiec. Całości dopełnia łądna pogoda i wspaniałe widoki - jesteśmy otoczeni górami z każdej strony, ale znajdujemy się na zielonej równinie, z której co jakiś czas przebijają białe lub czerwone dachy domów.  







Jedziemy dalej i trafiamy do kolejnego starożytnego miasta Albanii - Gjirokastry, miasta które podczas tej podróży po tym kraju robi na nas największe wrażenie.
Gjirokastra to miasto średniej wielkości (jak na Albanię), zamieszkuje je ponad 40 tys. ludzi i jest to jednocześnie stolica obwodu o tej samej nazwie. Ma bogatą historię - od pierwszych osad w starożytności, poprzez średniowieczny zamek aż po czasy nowożytne, gry twierdzę nad miastem rozbudowano. W mieście urodził się albański komunistyczny dyktator Enver Hodża (można zobaczyć dom, w którym się wychował), a także najpopularniejszy pisarz współczesnej Albanii Ismail Kadare.

Naszym zdaniem największym atutem jest samo położenie Gjirokastry - na zboczu górskim, z widokiem na przepiękną, szeroką i zieloną podłużną dolinę oraz dwa pasma górskie ciągnące się wzdłuż jej brzegów. Po drodze zatrzymuje nas patrol policji, ale widząc obłądowanego Peugeota i czwórkę ewidentnych turystów na pokładzie, nawet nie pytają o dokumenty. Dojeżdżamy wysoko do centrum miasta i tam również dużo policji i kompletny brak miejsc parkingowych, musimy zjechać trochę niżej i wrócić już na piechotę. Po jakimś czasie - już w twierdzy wyjaśnia się sprawa aktywności służb mundurowych - muzeum odwiedza premier kraju Edi Rama, za nim biegną tabuny działaczy i dziennikarzy.

Powiedzieć że Gjirokastra jest najładniejszym miastem Albanii to powiedzieć mało, ale my spokojnie po naszy dosyć krótkim niestety pobycie, mamy takie zdanie. W centrum sporo wąskich uliczek, zamkniętych dla ruchu, albo dopuszczających wjazd jedynie mieszkańców. Ponieważ miasto leży na zboczu, to żadna nie wiedzie poziomo, a ciagłe podejścia, zejscia i zakręty tworzą może nie labirynt, ale całkiem interesujący układ. Co najważniejsze - nie ma zbyt wielkiego tłoku, trochę turystów można spotkać, ale jesteśmy rzeczywiście daleko od turystycznego ścisku wybrzeża Chorwacji. Później okazuje się że to chyba też wynika z okresu przedsezonowego, bowiem Pani u której kupujemy już ostatnie rzeczy w Albanii, gdy poznaje w nas Polaków, mówi że latem sama dorabia oprowadzając wycieczki z naszego kraju. Miasto traci przez to trochę ze swojej dziewiczości, ale nic to!
No i dachy... By ujrzeć w całości to z czego miasto słynie, trzeba na nie spojrzeć z góry, co robimmy wspinając się do twierdzy. Lokalnie wydobywany kamień - szare łupki - o charakterystycznym odcieniu, z których zbudowano całą Gjirokastrę pokrywają wszystkie dachy w okolicy, czyniąc olbrzymie wrażenie.






Jeden z domów w centrum - niczym w sumie się nie wyrózniającym na tle miasta - jest pokazany na fotografii poniżej dom, w którym mieszkał za młodu późniejszy komunistyczny dyktator Enver Hodża (Hoxha).



Wchodzimy do twierdzy, dominującej nad miastem. "W murach twierdzy chłód", co jest przyjemna odmianą, bowiem na zewnątrz jest całkiem ciepło, Sama twierdza pełni dziś rolę muzeum i punktu widokowego. W pierwszej części widzimy trochę chaotycznie ustawione we wnękach działa, haubice, inny ciężki sprzęt a także jeden czołg. Idąc dalej mijamy wrak amerykańskiego samolotu szpiegowskiego, który spadł w latach 50. Wychodzimy na przepiękny punkt widokowy. Stąd widać, dlaczego twierdzę zbodowano w tym właśnie miejscu. Z jednej strony góruje ona nad miastem - bez problemu szachując je w razie konieczności, z drugiej zaś dogodne położenie nad całą doliną umożliwia zarówno obserwację w promieniu wielu kilometrów, jak i ewentualną reakcję. 










Druga część muzeum - dostępna za dodatkową opłatą - to muzeum historii Gijrokastry, w którym zmierzamy przez całą historię tego miasta - od czasów greckich i rzymskich, przez średniowiecze i władzę turecką, aż po dzień dzisiejszy. Całość zwiedza się dosyć sprawnie i z pewnością warto wejsć, aby po raz kolejny odświeżyć pamięć o niełatwej i skomplikowanej historii Albanii. 

Wracamy do miasta, kupujemy ostatni burek i pakujemy się w drogę do Grecji. Do granicy jest całkiem blisko, jej przekroczenie zajmuje nam może 20 minut, celnicy pytają o narkotyki i opukują drzwi auta, proszą też o otwarcie bagażnika, który jednak - ledwo się domykając - przekonuje ich o naszych turystycznych zamiarach. 

Wjeżdżamy z powrotem na teren Unii Europejskiej i kierujemy się do miejsca, z którego Grecja nie słynie, a powinna. Mowa tutaj o atrakcji atrakcji przyrodniczej, przywołującej na myśl raczej tereny całkiem egzotyczne - Wąwozie Vikos. Wąwóz jest wysoki nawet na prawie pół kilometra, szeroki na 400 m i długi na 20 km, co zapewnia mu miejsce w Księdze Rekordów Guinessa. Pogoda niestety się psuje (znowu!) i zbiera się na deszcz. Mimo to przebieramy się w górskie ciuchy i wchodzimy na polecaną wszędzie półkę skalną, z której widoki na wąwóz są najlepsze. Tajemnicze miejsce położone na końcu drogi za wioską Mikro Papigko nazywa się Oxia i prowadzą na nie znaki. Podjechać można tak daleko i wysoko, że do przejścia jest 200-300 m i z góry widoki są takie:






Wracamy do samochodu, uciekając przed deszczem.... Jedziemy teraz w dół wąwozu, by zobaczyć czy od środka też robi podobne wrażenie. Przestaje padać i trochę się wypogadza. Tutaj wreszczie spotykamy trochę ludzi, po drodze do wąwozu można zwiedzić maly monastyr, później idziemy po stromej pólce skalnej, ostatecznie dochodząc do końca szlaku. Nie mamy niestety czasu by powłóczyć się dłużej, ale Wąwóz Vikos zapowiada nam to, czego w sumie sie nie spodziewaliśmy - piękno natury i krajobrazów Grecji. Kraj ten wszak słynie raczej z morza i zabytków architektury, ale dla nas był po prostu piękny. 



Z Vikos jedziemy malowniczą drogą do Ioanniny a potem w kierunku Meteorów - na zmianę dolinami i górami, by wieczorem dotrzeć na położone w cieniu piaskowych skał pole campingowe. 

Trasa dzień 7

piątek, 30 maja 2014

Bałkany 2014 - Dzień 6 - Na południe Albanii - Himare, Butrint, Sarande


W nocy dalej trwa burza. Do tego kolega próbuje odpalić drugi prysznic i padają korki na całym piętrze....Pół godziny rozmowy z gospodynią nie daje rady, także grzebanie przy puszkach nic nie daje - śpimy po ciemku (co w sumie jest naturalne) i rano też nie ma prądu. Do tego leje. Durres żegna nas zatem ulewnym deszczem. Jedziemy bez większego planu na południe, chcąc uciec od ulewy. Długo jedziemy wzdłuż autostrady, bowiem jedyny wjazd na nią w mieście prowadzi przez kałużę szeroką na chyba 50 m a głęboką tak, że nawet część Albańczyków nie wjeżdża. Mijamy miejsca, które rozważaliśmy zobaczyć, ponieważ pogoda się nie poprawia.... Słonecznie robi się dopiero za Vlore i zaczynamy podjeżdżać w górę.
Tutaj zdjęcie z balkonu - za drogą krajową krajową jest jeden rząd bloków z knajpkami i or razu plaża.

WYBRZEŻE KWIATÓW I HIMARE

Przejazd przez góry to kolejne niesamowite przeżycie. Jedziemy serpentynami, nad urwiskami, w pewnym momencie wjeżdżamy w mgłę gęstą jak mleko - klimat jest niesamowity, nic nie widać, czujemy tylko że po prawej często jest przepaść, po lewej ściana skalna. Co jakiś czas mijamy kilka domów tworzących wioski... Gdy mgła się rozwiewa jest przepięknie - widać głębokie zielone doliny, strome ściany skalne, urwiste przepaście i skaliste góry, niekiedy przebija też morze, nad które ostatecznie wracamy w miejscowości Himare. I znów - jak w innej strefie klimatycznej - może nie jest idealnie ciepło i nadal sporo chmur, ale już można się wykąpać i odpocząć. Cała plaża jest tylko dla mnie, ale to atut ludzi kąpiących się w każdych okolicznościach i temperaturze. Jemy też coś w lokalnej restauracji - mają nawet menu po polsku, widać, że w sezonie miejscowość może żyć z turystów, których dziś jest jednak niewielu. W samym miasteczku miła niespodzianka - zatrzymują nas ludzie (tworzy się korek) i chłopiec mówi że jego matka jest Polką, trochę rozmawiamy po angielsku - jest sympatycznie, czuć południową gościnność....
 


Za Himare zaczyna się kolejna z krain określanych jako potencjalnie najpiękniejsze w Albanii - Wybrzeże Kwiatów. Droga cały czas wije się między górami, to zbliżając się, to oddalając od morza, po lewej mamy cały czas wysokie i potężne szczyty, więcej jest wiosek i życia, choć szosa zasadniczo pusta. Morze jest idealnie lazurowe, aż chce się do niego rzucić i nie wychodzić. Niestety zatrzymujemy się tutaj jedynie na zrobienie paru zdjęć i ruszamy w kierunku Butrintu, wpisanego na listę UNESCO starożytnego miasta, które mamy zamiar dziś jeszcze zwiedzić. Jedna uwaga do trasy od Vlore do Sarande - jest niewątpliwie piękna i malownicza ale rzeczywiście średnia prędkość to ok 50 km/h.








BUTRINT

Mijamy Sarande i jedziemy dalej na południe. O Butrincie można więcej przeczytać choćby tutaj. My ze swojej strony możemy niewątpliwie polecić to miasto wpisane na listę dziedzictwa UNESCO, bowiem tak dobrze zachowanych ruin starożytnych i bizantyjskich chyba nie ma na całym wschodnim wybrzeżu Adriatyku. Co więcej, miasto jest przepięknie położone na brzegu laguny i ma naprawdę ciekawą historię. Zwiedzanie trwa (przeciętnym tempem) prawie 2 godziny, bowiem i atrakcji jest sporo i sam teren olbrzymi. Dziś zobaczyć można tutaj głównie dużo nieźle zachowanych ruin, z których największe wrażenie robi chyba bazylika bizantyjska.

Na koniec wchodzimy na wzgórze - do twierdzy zbudowanej przez Wenecjan, w której obecnie znajduje się muzeum ze zbiorami z okolic, trzeba przyznać całkiem pokaźnymi. Widoki z góry oszałamiają - Butrint znajduje się w specyficznym i trochę nietypowym dla Adriatyku miejscu - nad płaskim brzegiem, otoczony z trzech stron wodą i terenami nizinnymi, znad których na horyzoncie wystają góry. Co więcej naprzeciw, po drugiej stronie wąskiego kanału majestatycznie wznosi się grecka wyspa Korfu. Reasumując - miejsce bardzo nam się podoba i na pewno godne jest sławy, jaką cieszy się dzięki liście UNESCO.











Widok na południe, za górami już Grecja:

Wenecja twierdza na wzgórzu na szczycie Butrintu:
W dole kanał/laguna przy Butrincie, w tle po prawej już Grecja - wyspa Korfu.

Wracamy do Sarande i szukamy noclegu - w pierwszej knajpie jest gospodarz, pokoje blisko nad morzem, 5 Euro od osoby. Siedząc na tarasie i pijąc lokalne wino żałujemy, że zostawiamy ten trochę dziki, ale jakże przyjazny i interesujący kraj za sobą. Jeszcze tylko jutro i żegnaj Albanio....


Trasa dzień 6

czwartek, 29 maja 2014

Bałkany 2014 - Dzień 5 - Albania - Skodra, Kruja, Durres


Wstajemy rano i idziemy nad morze pożegnać się z Czarnogórą. Śpimy nad rzeką czy kanałem, który przekraczamy, widzimy zadziwiające konstrukcje służą do połowu ryb - kalimery. Wyglądają mniej więcej jak jakieś klatki z postapokaliptycznego filmu (choćby Mad Maxa), z których zwiesza się dżwigowe ramię, nabierające  wody wraz z rybami. Niestety nie widzimy ich przy pracy, ale można sobie wyobrazić jak działają. 



Do morza mamy już kilka kroków. Duża Plaża - o długości bodaj 12 km jest ponoć najdłuższą nad Adriatykiem i o godz. 9.00 rano w maju prezentuje się pięknie - jest szeroka, czysta i pusta, woda przyjemnie obmywa nam stopy.W sezonie wszystko wygląda chyba trochę inaczej, ale to już nas nie obchodzi.

Niestety musimy ruszać, więc dziś nie poplażujemy tutaj, ale obiecujemy sobie wrócić do Montenegro - kraju który miał być przystankiem w drodze do Grecji, a okazał się tym, który zachwycił nas przyrodą najbardziej podczas tej podróży, i to pomimo, że byliśmy tutaj tak krótko. 
Tak więc o Czarnogórze możemy powiedzieć tylko jedno - jechać koniecznie! spokojnie można tam spędzić nawet cały urlop - my tam na pewno wrócimy.



Tak na pożegnanie Czarnogóry jeszcze lokalna makabryła:
oraz pensjonat w którym mieszkaliśmy:


ALBANIA

"Albańczycy to dumny naród" - tak czytamy w naszym przewodniku. Oraz o tym, jak jeździ się w tym kraju samochodem, o marnych drogach, gościnności i miejscach nietkniętych stopą "zachodniego człowieka". Nie wiemy czego do końca się spodziewać zatem, więc ruszamy w egzotykę. Pierwsza miła niespodzianka - na przejściu granicznym jest dosyć sprawnie, powiedzmy pół godziny. Wjeżdżamy i droga jest ok. - nie różni się wiele od tej po stronie czarnogórskiej. Jedziemy do Szkodry - zobaczyć  miasto i wymienić pieniądze. Po drodze mijamy wzgórzę z twierdzą szkoderską - niestety dziś nie damy rady tam zajrzeć, ale zawsze będzie po co wracać.

SZKODRA
Wjeżdżamy do miasta przez potężny most i od razu czuć specyfikę ruchu drogowego, jest parę remontów, nie ma pasów ruchu, co chwilę jakiś rower jedzie w poprzek drogi... Wjeżdżamy do samego centru miasta i cudem znajdujemy miejsce w jednej z bocznych uliczek. Idąc ulicami miasta albańskiego czuć totalną egzotykę - może nie jest to Bliski Wschód czy Afryka, ale można się poczuć jakby czas się cofnął (stroje, budynki, niektóre sklepy) i poczuć inną kulturę i religię, która w Albanii dominuje. Z drugiej strony często jest bardzo europejsko (knajpki, samochody i też stroje). Na nas Szkodra zrobiła wrażenie właśnie niezwykłym klimatem - ulice tętniały życiem, gwar przepełniał knajpki i kawiarnie, w których zdecydowanie dominowali mężczyźni. Przechadzamy się głównym deptakiem, jesteśmy zaproszeni do meczetu (osobno panie i panowie), jemy lokalne lody i chłoniemy to co dzieje się wokół nas. Samo miasto jest może mało atrakcyjne turystycznie, ale klimat jest niesamowity i nas wszystkich pochłonął. Podczas wycieczki już nigdy nie poczuliśmy się aż tak egzotycznie i inaczej.










  



W  Albanii obrót waluta podlega reglamentacji, czyli by otrzymać leki (lokalna waluta) idziemy do banku (są bankomaty, ale boimy się, że jeśli któryś zje kartę, nie będzie jak jej wyciągnąć). Bank pusty, więcej obsługi i strażników, którzy wprowadzają przez zamknięte na klucz drzwi niż klientów. Wymieniamy po 100 Euro na parę na trzy dni - jak się wkrótce okazało było to nawet zdecydowanie za dużo i musieliśmy szukać sposobów na wydanie pieniędzy, choć w większości miejsc można też płacić w Euro. 

Po wizycie w mieście jesteśmy zmęczeni, poza tym jest naprawdę ciepło. Jedziemy na południe i szukamy pierwszej dogodnej plaży - jedziemy do Shëngjin, które jest ponoć znanym albańskim kurortem i rzeczywiście podjeżdżamy autem pod prawie samą plażę jeszcze przed miastem - do morza mamy od samochodu może 50 m. Plaża jest przyjemna, podobnie jak czarnogórskiej raczej pusta, słońce praży, wieje wiatr tworząc świetne fale. Jedyny minus - jest miejscami trochę brudno - walają się śmieci - Albania pokazuje swoje gorsze oblicze. Mimo to na plaży spędzamy co najmniej 2 godziny, chcemy odpocząć, poza tym na dziś nie mamy już wielu planów. Około 15.00 ruszamy do Kruji. 



KRUJA

Kruja to albański Kraków - rzecze nas przewodnik i szybko weryfikujemy, że chodzi o fragmenty historii średniowiecznej i ówczesną rolę, a nie rozmiar czy obecne znaczenie.  Do miasta jedzie się stromą, choć porządną drogą. Stajemy przy głównym placu i od razu pojawia się człowiek z biletami, ewidentnie po spożyciu, ale jest bardzo miły, kasuje 100 leków, nie zostawia biletu, ale mówi że auta będzie strzegł jak oka w głowie. To wszystko oczywiscie jedynie po albańsku. Niemniej po powrocie okazuje się, że zaufanie było zasadne i z samochodem wszystko ok. 

Idziemy do zamku przez alejkę pełną sklepów i drobnych kramów. Ceny - pomimo że miejsce jest turystyczne - są bardzo atrakcyjne (czy wspominałem już o szoku dla ludzi, którzy nie byli nigdy w kraju zdecydowanie tańszym niż Polska?). Obiecujemy natrętnym sprzedawcom powrót po zwiedzeniu zamku, co zresztą czynimy, kupując jakieś chusty i kilka flaszy wrażych trunków. 

Przy wejściu do zamku również miła niespodzianka - wchodzimy nie wiadomo dlaczego na ulgowym bielcie i podziwiamy zrekonstruowaną architekturę twierdzy oraz roztaczajce się wokół widoki. Przed nami jeszcze muzeum o dosyć umiarkowanej atrakcyjności, ale świetnie zbliżające historię Albanii, samej Kruji i bohatera narodowego walk z Turkami - Skandberga, dla którego Kruja była siedzibą i stolicą. W holu muzeum stoi zresztą jego wielki gipsowy pomnik. Pod koniec zwiedzania można wyjść na duży taras, skąd widoki po prostu oszołamiają. Pod nami zabudowania Kruji, gaje oliwne i niewielkie lasy, przez które jechaliśmy, z tyłu masyw górski, a w dole równina albańska aż po samo widoczne dalej na horyzoncie morze. Widać zarówno zabudowania Tirany (miasto wydaje się dosyć rozległe), jak i nasz cel na dzisiaj - Durres. Będąc na szczycie twierdzy, przestajemy się dziwić, że tutaj pierwsze albańskie państwo miało swój ośrodek, bowiem rzeczywiście pół kraju bez mała jest widoczne jak na dłoni. Obok twierdzy znajduje sie jeszcze przepiękny malutki meczet obrządku Bektaszijja (o którym może postaram się wkrótce coś więcej napisać), wyróżniającego się wśród muzułmanów tolerancją i liberalizmem - meczet zwiedzamy razem z paniami i wspólnie siadamy na miękkich poduchach w pobliskim pomieszczeniu do odpoczynku, Po drodze do meczetu jest kilkusetletnie drzewo oliwne, o pniu którego nie powstydziłby się żaden dąb - Albania wciąż zaskakuje. 








Z Kruji jedziemy do Durres, gdzie wczesnym wieczorem dosyć szybko znajdujemy po prostu wchodząc do domów nocleg. 7 Euro za osobę za pokój dla pary, wielki salon, taras, ogród itp. wszystko 200 m od morza w średnim standardzie to cena wielce ok. Wieczorem idziemy jeszcze na piwo i jedzenie do lokalnej knajpki, w której są tylko Albańczycy i nikt nie mówi po angielsku. I może właśnie dlatego jest wyjątkowo miło, jakoś sobie radzimy z zamówieniem - dostajemy pysznego pieczonego kurczaka i ryby. Wieczorem jeszcze błąkamy się po całkiem ładnej plaży, myśląc że całkiem podoba nam się ten kraj, tak pełen sprzeczności.

Trasa dzień 5